sobota, 20 stycznia 2018

[107] 31 rzeczy, których nauczył mnie autostop!

Myłam sobie ostatnio zęby myśląc o bardziej i mniej istotnych sprawach, kiedy zorientowałam się, że przez tyle lat stopowania i pisania – czy to do szuflady, czy do szerszej publiki – nigdy nie pojawił się tutaj tekst podsumowujący wszystko to, czego nauczył mnie autostop. A przecież nauczył bardzo wiele!


Cierpliwości
Zawsze miałam (i w sumie wciąż czasem mam) z nią problem. Ale od kiedy zaczęłam jeździć stopem, jest on o wiele, wiele mniejszy. Nauczyłam się wykorzystywać czas, w którym muszę na coś czekać. Nie skupiam się już tak bardzo na tym nudnym procesie samym w sobie – to świetna okazja na zjedzenie czegoś, przepakowanie plecaka czy porozwiązywanie sudoku (takie rzeczy też się przy drodze robiło). O ironio, wieloletnie doświadczenie potwierdza teorię, że zawsze, ale to zawsze, gdy podczas łapania stopa przynajmniej jedna osoba wyciągnie połowę rzeczy z plecaka i rozrzuci je wokół siebie w promieniu dwóch metrów, akurat wtedy zatrzyma się samochód, a kierowca będzie krzyczał tylko szybko, szybko!



Tekstów piosenek
W sumie to śpiewam sobie coś przez większość czasu, wszystko jedno co akurat robię. Kiedy łapię stopa, to już w ogóle bywa, że wyję wniebogłosy! A że nie lubię nie znać tekstu tego, co akurat siedzi mi w głowie… Przez autostop przyswoiłam naprawdę mnóstwo tekstów, i to niekiedy takich piosenek, o których w życiu bym nie pomyślała, że mogę je w ogóle lubić!


Szybkiej oceny sytuacji
Zwykle nie ma czasu, żeby stać i się zastanawiać: wsiadam czy nie wsiadam? Trzeba myśleć szybko i trzeźwo, a co za tym idzie…


Warto ufać intuicji
W 98% nie zawodzi; reszta to tylko wypadki przy pracy. Szczęśliwie, taki wypadek zdarzył mi się tylko raz w życiu i – równie szczęśliwie – udało nam się zakrzyczeć kierowcę na tyle, że się przestraszył i wysadził nas niemal natychmiast. Niemniej myślę, że oszczędziłam sobie kilku przykrych sytuacji podczas stopowania właśnie dlatego, że zaufałam intuicji. A z natury wcale nie jestem tak szalenie asertywna jak mogłoby się wydawać! Autostop nauczył mnie więc…


Mówić nie
Nikogo nie musi obchodzić czemu nagle nie, skoro dwie minuty temu chciałeś jechać w tę samą stronę. Jak kierowca drąży temat, to wciskam kit, że coś mi się przypomniało albo muszę jednak jechać w drugą stronę. Dawno temu w Holandii z koleżanką prawie wsiadłyśmy do jednego samochodu – zagadałyśmy do kierowcy na stacji benzynowej. Wydawał się w porządku, czekał na swojego kolegę, który poszedł do sklepu. Jednak po pięciu minutach rozmowy i powrocie owego kolegi panowie zaczęli coś kręcić, że muszą jeszcze coś tam, że może coś tam coś tam. Krótka piłka: Przypomniało nam się, że jednak nie jedziemy tam gdzie wy, sorry, dzięki i miłego dnia!


Ludzie są dobrzy
Z zasady raczej w to nie wątpię. Wariaci trafiają się wszędzie – w sklepie, na ulicy, w pracy, u weterynarza, w trasie. Jednak gdybym miała policzyć ilu ich spotkałam podczas wszystkich autostopowych wojaży, naprawdę wystarczyłoby mi do tego palców jednej ręki. Natomiast do policzenia dobrych ludzi potrzebowałabym o wieeeeeeeeeeeeele więcej rąk. Nie umiem nawet oszacować ile życzliwych osób spotkałam w drodze – co ciekawe, często ci ludzie sami nie mieli prawie nic, a za wszelką cenę próbowali pomóc.


Tirowcy są super
Na ten temat mogłabym napisać całkiem osobny tekst! Pamiętam, że na samym początku autostopowej przygody miałam dziwną awersję do ciężarówek – nie wiem nawet dlaczego. Pierwszy raz wsiadłam do kabiny wracając z Holandii: kierowcą był młody chłopak z Macedonii, Martin. Po pierwszej godzinie jazdy przez Niemcy okazało się, że z powodu jakiegoś święta narodowego ruch ciężarówek jest całkowicie wzbroniony do 22 – czyli mieliśmy jakieś trzy godziny przymusowego postoju na poboczu, bo w promieniu kilkudziesięciu kilometrów nie było stacji benzynowej. Po tych trzech godzinach okazało się, że Martin ma jakiś problem z tachografem; czegoś nie ogarnął, coś się naliczyło i w zasadzie to nie mogliśmy ruszyć do szóstej rano następnego dnia. Włączyliśmy więc jakiś serbski film, Martin wyciągnął piwo i spędziliśmy wieczór (a później noc w tirze) przy niemieckim rowie. Nazajutrz odwiózł nas na sporą stację benzynową, skąd mogłyśmy jechać dalej.


Kiedy będąc za granicą widzę na drodze ciężarówkę na polskich numerach, jakoś tak automatycznie robię się spokojniejsza. Z kierowcami ciężarówek nigdy, ale to nigdy nie jest nudno! Jedna z moich ulubionych tirowych przygód miała miejsce, kiedy z Zuzą wracałyśmy z Bałkanów. Pod Mariborem złapałyśmy lorę z Polakiem za kierownicą (uwaga numer jeden: jazda lorą w trzy osoby jest superniewygodna! Ta kabina miała chyba ze dwa metry kwadratowe). Dojechaliśmy do granicy z Węgrami, na dużą stację benzynową. Kierowca zostawił nas przy aucie, a sam poszedł kupić winietę. Po chwili przybiegł uradowany, krzycząc: Dziewczyny! Czekajcie, nie musicie łapać! Kolegę spotkałem, kiedyś wyświadczyłem mu przysługę, więc teraz on pomoże wam!

Zbyszek i Leszek – tak nazywali się nasi nowi kierowcy. Po raz pierwszy jechałam wtedy z kimś na dwa tiry. Leszek, z którym jechała Zuza, był raczej opanowany i spokojny. Natomiast Zbyszek… Cóż, na pierwszy rzut oka też. Już się bałam, że całą drogę będziemy milczeć, jednak po jakichś pięciu minutach po raz pierwszy tego dnia popłakałam się ze śmiechu słuchając jego historii. Jeszcze tego samego dnia spędziliśmy dwie godziny stojąc w korku, bo trafiliśmy na śmiertelny wypadek. Jednak było całkiem śmiesznie, wszyscy kierowcy ciężarówek wyszli z samochodów, siedzieliśmy sobie na środku drogi i gadaliśmy o głupotach. 

Wieczorem wylądowaliśmy w słowackiej Żylinie, gdzie, mimo późnej pory, chciałyśmy łapać dalej, ale przecież dajcie spokój, dziewczyny, chłopaki i tak już dzisiaj stoją, rano wam kogoś zawołamy na CB, a teraz chodźcie, jakąś kolację sobie zrobimy. Skończyło się na długich godzinach gadania (i picia; nie będę udawać, że tak o suchym pysku siedzieliśmy) na parkingu. I tego właśnie wieczoru dostałam piękne świadectwo zaufania od człowieka, którego znałam kilka godzin. W pewnym momencie oczy same zaczęły mi się zamykać; Zbyszek szybko to zauważył i powiedział: Te, Magda! Bo ty tu zasypiasz, ja cię potem nosić nie będę. Masz tu kluczyki do samochodu, otwórz sobie tym, o tu, po lewej się świeci światło, górne łóżko do przodu i w dół, to się rozłoży i jak chcesz to możesz iść spać. Nie będziecie wiochy robić z tymi śpiworami na parkingu, jak się zmieścicie we dwie na łóżku, to śpijcie. Takie niby nic, ale miło mi się zrobiło jak nie wiem!

Z chłopakami przejechałyśmy jeszcze kawałek Polski, a potem znaleźli nam kolejny transport, a potem kolejny, i tak trasę Maribor – okolice Poznania pokonałyśmy praktycznie bez wysiłku, podawane z rąk do rąk przez CB radio. Do teraz gdy widzę na drodze dębicką Altę-Trans, próbuję dojrzeć, czy za kierownicą nie siedzi Zbyszek lub Leszek!

Moja druga ulubiona sytuacja miała miejsce w 2015, podczas podróży po Włoszech. Z Agą utknęłyśmy na dobę na stacji benzynowej pod Wenecją – szczęście w nieszczęściu, że nie byłyśmy tam same, a z polskim kierowcą ciężarówki. On miał trochę gorzej, bo czekał na załadunek i ostatecznie utknął w tym miejscu na jakieś cztery dni, no ale to nie o tym ta historia. Posiedzieliśmy, pogadaliśmy, popiwkowaliśmy, a nasz kompan w międzyczasie cały czas szukał nam przez CB transportu w stronę południa. Drugiego dnia się udało złapać tira w stronę Bolonii – kierowca Michał specjalnie zboczył z trasy, by zgarnąć nas ze stacji. Na parking pod Bolonią dojechaliśmy wieczorem, toteż uznałyśmy, że rozbijemy gdzieś na uboczu namiot, a łapać zaczniemy następnego dnia (pamiętam, że to był piątek, a w okresie wakacji we Włoszech w weekendy poruszać się mogą tylko chłodnie i cysterny, więc Michał był uziemiony na stacji na co najmniej dwa dni). Zaparkowaliśmy obok innych polskich ciężarówek, z których zaraz wyszli kierowcy w liczbie dwóch, a później tak od słowa do słowa… Skoro i tak tu zostajecie, dziewczyny, to weźcie się rozgośćcie, o, tu sobie krzesełka rozłożymy, zrobimy zaraz jakąś kolację, wy pewnie głodne jesteście, nie? 


Gdyby ktoś wcześniej tego dnia powiedział mi, że wieczorem będę panierować schabowe na stacji benzynowej, a dwa musujące wina truskawkowe później będziemy w czwórkę rozwiązywać problemy miłosne piątego, czterdziestoletniego kierowcy, powiedziałabym: taaa, no, na pewno. A jednak, zdarzyło się! Chwilę później zerwała się burza. Kiedy dyskutowałyśmy w którym miejscu najbardziej optymalnie będzie rozbić namiot, usłyszałyśmy słowa: No porąbało was chyba, namiot będziecie w deszczu rozstawiać. Obie naczepy mam puste, bo na załadunek czekam, weźcie się tam prześpijcie i już, sucho i ciepło wam będzie przynajmniej. Tylko wejdźcie do tej wewnętrznej, żeby was nikt w nocy nie ukradł.

Wiecie ile miejsca jest w pustej naczepie?! Ja tak teoretycznie wiedziałam, ale kiedy tam weszłam – OJAAAAAAAAAAA!

Trzecia sytuacja to ta, której jeszcze w ogóle tu nie opisywałam. Trzymałam ją w ukryciu, bo miała pojawić się w całkiem osobnym tekście, jednak zanim doczekam się zdjęć… Poświęcę ją i opiszę tutaj!

Zeszły rok, powrót z Portugalii. Dotarłyśmy z Zuzą pod Lyon – było jakoś koło 18, a że słońce zachodziło raczej późno, pomyślałyśmy, że spróbujemy jeszcze coś złapać. Wtedy zauważyłyśmy duży parking dla ciężarówek (dygresja: pitstopy we Francji są po prostu FANTASTYCZNE! Duże, zawsze z supermarketem, parkingiem dla osobówek, dla ciężarówek, z porządną stacją benzynową, często łazienką z prysznicami, miejscem dla kamperów, miejscem na grilla… No po prostu cudo!). Zostawiłam Zuzie oba moje plecaki i poszłam na zwiady. Właściwie co drugi samochód był na polskich numerach, jednak większość miała zasłonięte zasłony, a ja przecież nie z tych, co budzą kierowców podczas ich pauzy. Trafiłam na jedną otwartą ciężarówkę – kierowca miał jechać rano gdzieś w okolice Norymbergi; standardowa gadka: jak nie złapiesz niczego lepszego, śmiało wracaj, to was jutro podrzucę. Poszłam dalej – wszyscy spali. W końcu dotarłam do busa z polską rejestracją; był otwarty, jednak w środku nikogo nie dojrzałam. Trudno, idę dalej. Nagle z naprzeciwka pojawił się młody chłopak z pięciolitrowym baniakiem wody. Nie zdążyłam zagadać, bo…

­- Cześć! – krzyknął.

- Cześć! Czy ja wyglądam jakbym była z Polski czy co?

- Trochę wyglądasz, i stawiam, że to twoja koleżanka stoi na dole z plecakami, nie? Tak jakoś pomyślałem, że pewnie Polki.

- No to tak właśnie jest! Słuchaj, a nie jedziesz może w stronę Polski? Dzisiaj, jutro rano?

- Niestety, raczej na Włochy, czekam na załadunek. Ale czekaj, mój kolega jedzie do Niemiec, chodź, zaprowadzę cię do niego. BARTEEEEEEEEEEEK!

Z tira kawałek obok wyłonił się gość, który bynajmniej nie wyglądał na najszczęśliwszego na świecie.

- Ty na Niemcy rano jedziesz, nie? Weźmiesz dwie dziewczyny, co? Miłe są bardzo.

- No spoko, to dawajcie bagaże, schowamy do paleciarni.

Znacie ludzi z kategorii człowiek jednoosobowa impreza? Właśnie te słowa najlepiej opisują Bartka. Zanim zdążyłyśmy zaprotestować, podał nam po porcji ryżu z kotletem i wcale nie chciał przyjąć odmowy i argumentów, że i tak ma niezbyt wiele, a to on prowadzi i powinien być dożywiony. Po standardowej wieczornej pogawędce z sąsiadami na parkingu poszliśmy spać, bo czekała nas pobudka o 4 rano. Później już było z górki: jak o tej czwartej ruszyliśmy, tak kilka godzin później – już w Niemczech – Bartek znalazł nam kolejnego kierowcę, który chwilę później znalazł nam kolejnego, a tamten jeszcze następnego, i tym sposobem, po 28 godzinach zupełnie nieprzerwanej jazdy, obudziłyśmy się pod Wojniczem. Prawie 1500 km jednym ciągiem, dzięki polskim kierowcom tirów. Czy to nie jest piękne?

(właśnie w tym momencie przypomniała mi się jeszcze jedna historia, która mogłaby zaliczyć się do ulubionych, ale jako że napisałam już ponad dwie strony o samych kierowcach ciężarówek… ;) )


Karma wraca
Kto chce, ten niech się śmieje, ale ja naprawdę w to wierzę. Przekonałam się nie raz na własnej skórze i dlatego gdy sama nie podróżuję, staram się pomagać tym, którzy są w drodze. Gdy prowadzę, zatrzymuję się autostopowiczom niemal zawsze – nawet tylko po to, żeby podrzucić ich na wylotówkę czy do wioski nieopodal. Wiele razy przekonałam się, że tak to się właśnie kręci: ileż to razy zatrzymał mi się samochód, którego kierowca w ogóle nie wyglądał na osobę, która wzięłaby autostopowicza (po pozorach się niby nie ocenia, no ale sami wiecie jak to czasem (nie)działa). Czego dowiadywałam się po kilku pierwszych minutach jazdy? Dwadzieścia lat temu, na studiach, też tak jeździłem, Europę z kolegami zwiedziliśmy autostopem, więc teraz jak kogoś widzę przy drodze, to zawsze się zatrzymuję, bo wiem jak to jest stać i machać kciukiem.


Da się spać gdziekolwiek
Na kamienistej plaży i na podłodze w tirze, gdzieś między skrzynią biegów a pedałem gazu. Na placu zabaw, w krzaku (dosłownie) w parku i na dworcu autobusowym wśród cygańskich rodzin z dziećmi. Przy torach kolejowych, na stacji benzynowej, w naczepie, na przystanku autobusowym. W bagażniku, na klifie i na chodniku. W przyulicznym rowie w centrum miasta, w namiocie na środku parkingu, w przydrożnej zatoczce. Wszystko z powyższych jest sprawdzone – mam swoich faworytów jak i miejsca, których nie darzę specjalnie wielkim sentymentem. Ale da się: wystarczy odpowiedni stopień zmęczenia. Raz zdarzyło mi się zasnąć na koncercie Dezertera podczas ich występu w Jarocinie - położyłam się na trawie jakieś 50 metrów od głośnika i obudziłam pół godziny później.



Da się umyć wszędzie
Wbrew pozorom umywalka daje naprawdę ogromne możliwości! Często pomaga obecność gąbki, ale i bez niej można się porządnie umyć od stóp do głów. Ba! – w sytuacji kryzysowej i nogi da się ogolić (warto się jednak wcześniej upewnić, że nie jest to umywalka w toalecie na naprawdę tłocznym i porządnym dworcu kolejowym, bo kiedy pan ochroniarz przychodzi i zaczyna na ciebie krzyczeć w lokalnym języku, a ty stoisz z jedną nogą w pianie i to jeszcze w umywalce, to może być to nieco niezręczna sytuacja; ciężko też wtedy zaprzeczyć, mówiąc, że to wcale nie tak jak pan myśli). Butelka wody to już w ogóle gwarancja dwóch-trzech porządnych pryszniców!


Da się zjeść (niemal) wszystko
Okazuje się, że terminy ważności są tylko cyferkami na opakowaniu, a niemal każdy produkt potrafi wytrzymać dłużej, niż powinien według producenta. Da się jeść przez tydzień chleb z pasztetem cztery razy dziennie i za każdym razem rozkoszować się jego smakiem. Wniosek z tego tylko jeden…




W pewnych sytuacjach komfort traci na ważności
Odnosi się to i do spania, i do jedzenia, i zasadniczo do wszystkiego; granica komfortu jest bardzo elastyczna. Ja się o tym przekonałam właśnie podczas autostopowych podróży, gdy okazało się, że umiem spać na siedząco w najbardziej niesprzyjających i niewygodnych miejscach, a następnego dnia wstać wypoczęta i z uśmiechem na ustach. Nigdy nie byłam specjalną fanką pasztetu, a tu nagle okazało się, że buła z pieczarkowym Profi jest niczym słodycz dla podniebienia po całym dniu na szlaku. Fajnie jest przekonać się na własnej skórze, że tak naprawdę do pełni szczęścia potrzeba nam o wiele mniej, niż zawsze myśleliśmy.

Nie jestem pewna, czy ze zdjęcia można to wywnioskować,
ale jest ono zrobione w BARDZO MAŁYM samochodzie
i siedzę na nim z tyłu między dwoma średnimi i dwoma
BARDZO DUŻYMI plecakami.



Nigdy nie możesz być niczego pewien na sto procent…
Chciałyśmy kiedyś jechać z koleżanką do Francji, pobujać się trochę po Lazurowym Wybrzeżu. Wylądowałyśmy na dwa tygodnie we Włoszech – nie żałujemy ani trochę!


…ale dobrze z góry założyć, że się uda
Wrzesień 2014. Trzyosobową babską ekipą kupiłyśmy tanie jak barszcz bilety do Norwegii; trasa Warszawa – Oslo – Warszawa. Miałyśmy być na miejscu pięć dni, z czego cały jeden planowałyśmy poświęcić na stolicę. A później zwiedzić Stavanger, wejść na Preikestolen, pojechać do Bergen i wrócić do Oslo na samolot; przy czym całą trasę planowałyśmy pokonać autostopem. Przyznam szczerze, nie przemyślałyśmy tego zbyt dobrze. Dużo kilometrów, dużo zaplanowanych aktywności, a przy tym wszystkim zdecydowanie zbyt mało czasu. Jednak było w nas tak dużo optymizmu, że nawet nie zdążyłyśmy się zorientować, że założony plan jest trochę ryzykowny i niezbyt rozsądny. Byłyśmy tak mocno przekonane, że się uda… że się udało. I jeszcze został nam jeden nadprogramowy dzień!


Warto mieć plan B
Choćby po to, żeby nigdy z niego nie skorzystać. Ja na przykład mam taką grę, że gdy stoję długo w jakimś miejscu i/lub zbliża się noc, uważnie rozglądam się po okolicy i szukam potencjalnych miejsc na kimę. Jakoś lepiej się czuję ze świadomością, że w pobliżu jest chociaż przytulny rów/krzak/altanka, gdzie w razie W mogę przekoczować. O ironio, zawsze, gdy zauważę przynajmniej trzy takie przyjemne miejsca, akurat – jak na złość! – ktoś się zatrzymuje.



Elastyczności
Fajnie wiedzieć, gdzie chcesz jechać, ale nie zawsze jest sens kurczowo trzymać się planu. Wspominałam, że kiedy próbowałyśmy z Agą dotrzeć do tej Francji, o mały włos nie wylądowałyśmy w Istambule? Na Węgrzech zatrzymała się Polska ciężarówka, kierowca miał rozładunek w Turcji. Nie wsiadłyśmy tylko dlatego, że którąś z nas trzymał termin powrotu do domu – w przeciwnym wypadku… :)


Bezpośrednia komunikacja to podstawa
Pamiętam doskonale, jak na samym początku autostopowych podbojów stresowałam się sytuacją, w której będę musiała iść do toalety, a będziemy akurat w trasie. Moi znajomi mogą poświadczyć, że słowa, które wymawiam w ciągu dnia najczęściej, to ej zaraz wracam, muszę siku. Jednak jakoś głupio mi było prosić co chwilę kierowcę – który i tak już zrobił mi przysługę i mnie zabrał, chociaż wcale nie musiał – żeby zajechał na stację benzynową albo przynajmniej zatrzymał się przy jakimś sympatycznym krzaku. W pewnym momencie jednak przestałam się tym zupełnie przejmować: chyba lepiej stracić dodatkowe pięć minut na postoju, niż czyścić potem mokre siedzenie, nie? Poza tym, jak się okazało, nikt nigdy nie ma z tym problemu; nie zdarzyło mi się jeszcze usłyszeć nie.


Small talków o wszystkim
Nie trzeba mieć wspólnych tematów z każdym na świecie. Jakkolwiek, kiedy kierowca się zatrzymuje, czuję się w obowiązku, by umilić mu czas rozmową – tym bardziej, że często ludzie (a zwłaszcza kierowcy tirów) biorą autostopowiczów właśnie po to, żeby zająć się gadaniem i nie zasypiać za kierownicą. Trochę gorzej się robi, kiedy po pierwszych pięciu minutach okazuje się, że nie macie za bardzo o czym rozmawiać, a gdy dodatkowo w perspektywie majaczy spędzenie razem kilku godzin na małej powierzchni – może się wtedy zrobić trochę niezręcznie. Autostop zdecydowanie nauczył mnie prowadzenia tak zwanych small talków. Mogę pociągnąć rozmowę o pogodzie, rodzinie kierowcy czy o jakimkolwiek innym, nawet najbardziej bzdurnym temacie. Gdy pokonywałyśmy autostopem Norwegię, raz zatrzymał nam się bardzo miły pan. Przypadała akurat moja kolej siedzenia z przodu, i – na moje nieszczęście – szybko okazało się, że nie mamy za wielu wspólnych tematów. Na drodze, którą akurat jechaliśmy, było bardzo dużo tuneli, więc zagadałam o nie (choć w sumie nie jestem jakąś specjalną fascynatką tuneli; są mi raczej obojętne). Całą drogę spędziliśmy na rozmowie o tunelach – do dziś zastanawiam się jak to możliwe, ale jednak, jak widać, dało się.

Podobna sytuacja miała miejsce, gdy wracałyśmy z Magdą z Danii. Wpadłyśmy po drodze odwiedzić znajomych w Niemczech, skończyło się na imprezie, toteż następnego dnia rano obie byłyśmy – delikatnie mówiąc – trochę nie do życia. Kac morderca, ale jechać trzeba. Miałyśmy szczęście, bo po kilku krótszych podwózkach zatrzymał się facet jadący tam gdzie my – prosto do Drezna. Oznaczało to cztery godziny wspólnej drogi i – jakże by inaczej – moją kolej siedzenia z przodu… Magda zasnęła na tylnych siedzeniach niemal momentalnie, a my nie mieliśmy za bardzo o czym rozmawiać, jednak głupio tak jechać w ciszy. Było mi niedobrze jak stąd do Meksyku, więc patrzyłam przed siebie i mocno zaciskałam zęby, kiedy nasz towarzysz drogi z tematu Oooo, jesteście z Polski? przeszedł do szeroko pojętej sztuki. Okazało się, że jest fanem Wyspiańskiego. Przez bite cztery godziny rozmawiałam z nim o obrazach i muzeach (a kłamać nie będę: jestem o wiele bardziej muzyczna niż plastyczna i na tym temacie się zwyczajnie nie znam), udając, że mnie to interesuje i zadając możliwie dużo pytań, by nakierować rozmowę tak, żeby to on musiał mówić więcej, nie ja – wciąż bałam się, że w pewnym momencie puszczę niekontrolowanego pawia na deskę rozdzielczą.


Z policjantami da się rozmawiać
Wcale nie zawsze są tacy cięci na autostopowiczów, jak głoszą legendy. Czasem machają z radiowozów, kiedy stoisz przy drodze z wyciągniętym kciukiem, czasem podchodzą co ciebie na stacji benzynowej i zagadują, życząc powodzenia i miłego dnia.

W Portugalii spałyśmy raz z Zuzą na parkingu przy plaży. Mniej więcej po półtorej godziny od rozbicia namiotu, gdy zdążyłyśmy już zasnąć, usłyszałyśmy jak ktoś rozsuwa wejście. Otworzyłam oczy, oślepiły mnie latarki – dwóch policjantów z nocną wizytą.

- Mówicie po angielsku, dziewczyny?

- Jasne.

- Słuchajcie, no niestety niezbyt możecie tutaj spać, pewnie nie widziałyście znaku. Dacie radę się zebrać i przenieść gdzie indziej z tym namiotem?

- Tak, spoko, tylko dajcie nam chwileczkę.

- Nie ma problemu, bez pośpiechu. Dobrej nocy!


Pomoc drogowa bywa miła
Pytałam się kiedyś duńskiej pomocy drogowej o najlepsze miejsce, gdzie można stanąć. Zuzę raz chorwacka pomoc wzięła na stopa. Kiedyś też spacerowałyśmy z koleżanką po autostradzie między Krakowem a Łodzią – zostałyśmy wysadzone w beznadziejnym miejscu, skąd do najbliższej stacji były trzy kilometry. A stać i płakać przecież nie będziemy, trzy kilometry co wcale nie aż tak dużo! Gdy pokonałyśmy już dwa i pół kilometra, obok nas zatrzymał się samochód pomocy drogowej.

- Co tu robicie? Nie wiecie, że nie można chodzić po autostradzie?

­Dzięki za info, ziomek!, miałam ochotę odpowiedzieć.

- Proszę panów – zaczęłam. – Jechałyśmy stopem, kierowca wysadził nas na samym środku autostrady dwa i pół kilometra temu, bo później nie miał żadnego zjazdu, żeby zawrócić, a nie jechał tam, gdzie my chcemy. Do stacji zostało nam pięćset metrów – dajcie nam pięć minut i schodzimy wam z oczu.

- Hmm, w sumie racja. No dobra, ale uważajcie na siebie. I nie chodźcie więcej autostradą!
Nie posłuchałam go i czasami autostradą chodzę, ale – jak widać – z każdym da się dogadać.


Pewności siebie
Już dawno temu odkryłam, że najlepszą metodą na sytuacje, w których brak mi pewności siebie czy gdy zwyczajnie czegoś nie wiem, jest udawanie, że wcale tak nie jest. Dlatego lubiłam egzaminy ustne na studiach – lanie wody idzie mi całkiem nieźle. Nie zliczę sytuacji, gdy profesor zadawał mi pytanie, na które odpowiedzi nie znałam, więc zaczynałam mówić o czymś zupełnie innym, muskając ledwie omawiany temat – udawałam, że wiem o co chodzi i że jestem absolutnie pewna, że mam rację. Działało zawsze.

Ale zanim się tego nauczyłam, trochę czasu musiało minąć.

Wyjazd na Bałkany. Z kolegą utknęliśmy w Serbii na calutki dzień. Następnego ranka byliśmy już oboje wkurzeni i zmęczeni czekaniem. Staliśmy akurat na kompletnym zadupiu; obok nie było nic, oprócz maleńkiej drewnianej budy – bo inaczej tego nie nazwę – pełniącej funkcję baru dla lokalsów. Taka typowa mordownia z trzema stolikami i transmisją meczu sprzed dwudziestu lat na czarno-białym telewizorze, gdzie już po śniadaniu zasiada miejscowa loża szyderców. Jednak do meritum: mieliśmy jakieś istotne pytanie, na które chcieliśmy znaleźć odpowiedź. Oprócz nas i gości mordowni wokół były tylko pasące się na podwórkach kury. Kolega odmówił współpracy; powiedział, że on chętnie popilnuje bagażu, ale nie chce rozmawiać z lokalnymi panami Mietkami. Dobra, pomyślałam, nie to nie, dam sobie radę sama. Weszłam do środka. Wrzawa, muzyka, rozmowy, milion dźwięków na raz. Średnia wieku wynosiła jakieś 50-60 lat, wódka się lała, a ja w tym wszystkim naprawdę nie czułam się najbardziej komfortowo na świecie.  No ale dziewczyn się przecież podobno nie bije, nie…?

- Przepraszam! Czy ktoś z was mówi po angielsku? – zaczęłam, wciąż stojąc w drzwiach. Rozmowy ucichły, a wszystkie twarze odwróciły się w moją stronę. Pogratulowałam sobie w myślach donośnego głosu, bo wygląd piętnastolatki i metr sześćdziesiąt w kapeluszu zwykle nie pomaga mi w byciu traktowaną poważnie. – Mam problem i potrzebuję pomocy. Byłoby super, gdyby ktoś z was mógłby mi jej udzielić.

Jeszcze przez kilka sekund nikt nie drgnął; wszyscy patrzyli i zastanawiali się o co może chodzić; a może po prostu próbowali zrozumieć cokolwiek z tej sytuacji? W końcu wstał prawdopodobnie najmłodszy (zaraz po mnie) gość w tym wątpliwym lokalu.

- Ja mówię po angielsku, ale lepiej stąd najpierw wyjdźmy.

Dogadaliśmy się, chłopak nam pomógł, wszyscy żyliśmy długo i szczęśliwie.


Pokory
Nie zawsze wszystko się udaje tak, jak sobie zaplanujemy. Czasem utkniesz gdzieś na pięć godzin, choć byłeś pewien, że będzie łatwo, szybko i przyjemnie. Autostop nauczył mnie, że nie można być zawsze w absolutnie stu procentach niczego pewnym.


Korzystania z okazji
Jestem z tych, co rozważają, za dużo się zastanawiają i w ogóle mają zasadniczy problem z podejmowaniem decyzji. Jednak temat korzystania z okazji łączy się trochę z tematem szybkiej oceny sytuacji, więc i w tej kwestii czegoś się nauczyłam.

Kolejna historia naszego powrotu z Portugalii do Polski (w wielkim skrócie). Pierwszego dnia późnym popołudniem wylądowałyśmy w Algarve. Mniej więcej około 18 – 19 złapałyśmy Kenijczyka: tego samego wieczoru jechał do Sagres, gdzie planował przenocować i dopiero następnego dnia ruszyć dalej. Zbieg okoliczności sprawił, że duża część jego trasy idealnie pokrywała się z naszą: planował jechać przez Sewillę, później Madryt i Barcelonę, a stamtąd przez Andorę i do Francji. Teoretycznie mogłyśmy z nim dojechać aż w okolice Marsylii i dopiero tam odbić w stronę Niemiec (Adrian planował zwiedzić Lazurowe Wybrzeże i stamtąd jechać do Włoch). Ale z drugiej strony, godzina wciąż była wczesna i mogłyśmy próbować łapać kogoś do Hiszpanii jeszcze tego samego dnia…

- Macie mniej więcej godzinę, żeby zastanowić się, czy chcecie jechać ze mną do Sagres czy nie. Jeśli zdecydujecie się łapać na Hiszpanię jeszcze dzisiaj, wysadzę was wcześniej, żebyście nie musiały się później wracać – powiedział Adrian, kiedy przestawiłyśmy mu nasze plany.

Na początku kusiło mnie, żeby próbować jechać dalej jeszcze tego samego dnia. Między rozmową z Adrianem komunikowałyśmy się półsłówkami po polsku, żeby zdecydować co chcemy zrobić.

- Widzisz jak to dzisiaj wyglądało…

- No kiepsko raczej, ale jeszcze dwie godziny do zmroku. Może się uda.

- Właśnie wiem. Ale jeśli nie…

- …to będziemy na siebie strasznie wkurzone. Dobra, stara, ciśnijmy z nim dalej może.

- Też mi się tak wydaje.

Postanowiłyśmy zwolnić tego wieczoru i ruszyć dalej następnego dnia. I wiecie, to była najlepsza decyzja podjęta podczas tej trasy! Bez Adriana nie spałybyśmy w Pirenejach, nie miałybyśmy okazji zwiedzić Andory, a prawdopodobnie i Sewilli, Madrytu i Barcelony, bo nie ryzykowałybyśmy wjeżdżania do miast, żeby później przez dwie godziny wydostawać się na wylotówkę. Nie miałybyśmy pięknych zdjęć (których wciąż co prawda nie dostałyśmy, bo wystąpił jakiś problem z adrianowym dyskiem, ale wierzę, że pewnego dnia mi je podeśle) i – przede wszystkim – nie poznałybyśmy świetnego człowieka!

Piękna, niepowtarzalna, malownicza Andora!


Im dalej od ludzi tym bezpieczniej
To szczególnie w kwestii spania na dziko. Zwierzęta nie są na tyle głupie, żeby zaczepiać obce namioty, ale ludzie już niestety tak.




Przebieganie przez autostradę nie jest dobrym pomysłem
Nigdy. Szczególnie z ciężkim plecakiem i krótkimi nogami.
Szczególnie więcej niż jeden raz, po którym przecież obiecałeś sobie, że już nigdy więcej nie zrobisz tak idiotycznej rzeczy.


Logistyki
Gdzie stanąć, gdzie nie stawać, na ile dni rozplanować trasę, ile godzin zapasu przed zmrokiem sobie zostawić. Ile wziąć jedzenia, ile par skarpetek, jak zrobić, żeby wziąć wystarczająco, a żeby było lekko. Bo tak ogólnie to…


Minimalizm jest w cenie
Na tygodniowy wyjazd nie potrzeba siedmiu koszulek i trzech par spodni. Nie musisz pakować trzech chlebów tostowych – prawdopodobnie zanim zdążysz zjeść ten pierwszy, trafisz na sklep. Kiedy planujesz przez większość czasu nosić cały dobytek na plecach, każdy gram robi różnicę. Jakkolwiek…


Choćbyś nie wiem jak się starał, zawsze spakujesz za dużo
Jeśli na tydzień weźmiesz trzy koszulki, to okaże się, że w zasadzie wystarczyłyby ci dwie albo w ogóle jedna, bo codziennie będzie trafiać się okazja, żeby zrobić szybkie pranie. Druga para spodni też w sumie nie była konieczna, bo zupełnie nie przeszkadza ci chodzenie codziennie w tej jednej i brudnej – i tak co chwilę siadasz na ziemi albo na kolana spada ci kanapka z dżemem, więc w zasadzie to wszystko jedno.


Potrzeba matką wynalazków
Jak się okazuje, wszystko jest w stanie zastąpić… wszystko. Z taśmy zrobisz sznurek, z butelki prysznic, z kurtki poduszkę, z musujących tabletek wapna całkiem smaczny napój. Zdobyczną trytytką, która jest prezentem od kierowcy, naprawisz kubek, a za karton, na którym chcesz napisać nazwę miejscowości, może posłużyć twoje własne, osobiste przedramię. Jednak w tym wszystkim jest jedna rzecz, która sprawdza się w stu procentach przypadków. Rzecz, której nigdy nie brakuje w moim wyjazdowym plecaku. Rzecz, która pomoże ci wyjść z najbardziej opłakanej sytuacji. Dobrze o niej pamiętać i mieć ją zawsze przy sobie, bo…
 
Zdjęcie przedstawia autorki projekt konstrukcji produkującej cień w słoneczne
południe na plaży (chwilę wcześniej naprawdę obie karimaty
były zacienione!)


Powertape to życie
Naprawia buty, plecaki i stelaże od namiotu. Wisząca przy plecaku poduszka doprowadza cię do szału? Przyklej ją powertapem. Śpiwór nagle przestał mieścić się w pokrowcu? Obklej go powertapem. Nie masz gdzie powiesić brudnych skarpetek? Ulokuj je na rozpiętym między drzewem a namiotem powertapie. Smarując bułę pasztetem skaleczyłeś się w palec, a apteczka schowana jest na dnie plecaka? Nie szkodzi! Jeśli masz pod ręką powertape, wystarczy przykleić do niego kawałek chusteczki higienicznej i już masz własnej konstrukcji opatrunek. Daję słowo – trzyma się lepiej niż zwykły plaster!

Powertape to życie. Nie zawodzi w żadnej sytuacji.



Warto rozmawiać z nieznajomymi
Już nawet nie będę wspominać o rozmowie z kierowcami, bo to oczywista rzecz – mam tu na myśli zagadywanie do nieznajomych, do których wcale nie masz konieczności zagadywać. Nie byłabym sobą, gdybym w tym momencie nie przytoczyła mojej absolutnie ulubionej historii o przypadkowych spotkaniach w podróży!

Rok 2014, autostopowa podróż po Bałkanach. Chorwacki Split, bliżej nieokreślona godzina wieczorna. Z kolegą snuliśmy się po promenadzie, czekając na Zuzę i innego kolegę i w międzyczasie szukając sympatycznej miejscówki na nocleg. Parę godzin wcześniej w Bośni i Hercegowinie kupiliśmy wielkiego arbuza. Ale takiego naprawdę gigantycznego, ważącego kilka kilogramów. Skusiliśmy się na niego głównie dlatego, że był supertani (no i mieliśmy też po prostu ochotę na arbuza), ale nie pomyśleliśmy, że nie dość, że trzeba go będzie potem ze sobą nosić, to wypadałoby go zjeść za jednym posiedzeniem, bo noszenie ze sobą 3/4 arbuza, z którego się leje jest jeszcze gorszym pomysłem niż noszenie arbuza w całości.

Chodziliśmy więc sobie wzdłuż brzegu z tym nieszczęsnym arbuzem, aż w miejscu trochę na uboczu zauważyliśmy dwa rozłożone śpiwory, w nich dwie osoby, a obok dwa wielkie plecaki.

- Ej wiesz co – zaczęłam. –Jak mamy tak na nich czekać i snuć się jak idioci, to ja podbiję do tych ziomków i zapytam, czy chcą zjeść z nami arbuza, to przynajmniej nie będziemy musieli go nosić.
- O, to dobry pomysł! Chodźmy.

Wydawało mi się, że nie śpią, a nawet jeśli by mieli… Czy ktoś kiedyś w historii powiedział nie, kiedy obca osoba zaczepiła go na plaży i zaproponowała darmowe żarcie?

- Hi there! Do you want to eat this huge watermelon with us?

- Sure, why not!

Rozłożyliśmy się wygodnie na ziemi obok nowych znajomych znad brzegu, przed sobą położyliśmy arbuza. Wyciągnęłam rękę.

- Magda.

- Ola.

- Piotrek.

Kilka sekund ciszy.

- Czy wy przypadkiem nie jesteście z Polski?

Byliśmy, dokładnie tak samo jak Ola i Piotrek. Żeby było zabawniej, okazało się, że robili identyczną trasę po Bałkanach jak my, tylko w drugą stronę. Też autostopem! To dzięki nim mieliśmy gdzie spać na Słowenii kilka dni później. A żeby już w ogóle było śmiesznie, po dłuższej rozmowie wyszło na jaw, że nasi nowi znajomi na co dzień również mieszkają w Krakowie.

Zbieg okoliczności i bośniacki arbuz był początkiem pięknej przyjaźni, którą pielęgnujemy do dzisiaj! Do końca moich studiów spotykaliśmy się regularnie na wino, robienie rurek z kremem, oglądanie retransmisji woodstockowych koncertów i wspólne słuchanie Manu Chao. Nieskończone ilości spędzonych razem godzin, koncertów, snucie podróżniczych planów. Od kiedy wyprowadziłam się z Polski, zawsze gdy wracam, punktem obowiązkowym jest co najmniej dwudniowe spotkanie.
Czy wspominałam już kiedyś, że wszystkie najlepsze znajomości i najbliższe przyjaźnie zawarłam dzięki podróżom? :)




PS Tego wieczoru nie zmogliśmy arbuza nawet w sześć osób…


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz