piątek, 6 stycznia 2017

[79] Majowa północ: Litwa, Łotwa i Estonia



Bardzo chciałabym opisać jak najbardziej szczegółowo tę kilkudniową tułaczkę po Estonii, Łotwie i Litwie. Przez moje własne zaniedbanie i odkładanie wszystkiego na później, nie jestem w tym momencie w stanie – wielu rzeczy nie pamiętam, a jak pamiętam, to mam problem z umiejscowieniem ich w czasie i miejscu. Mea culpa. Dlatego właśnie część dalsza zeszłorocznej majówki, która zaczęła się wyprawą do Finlandii, będzie fotorelacją niż składającym się w historię tekstem.

#Estonia
Tallin to trochę takie małe miasto w skórze europejskiej stolicy. Stare miasto do bólu przypomina średniowieczne miasteczko. Jest spokojnie i uroczo, jednak czuć północne wpływy.
Absolutnym hitem jest knajpka pod ratuszem na rynku, gdzie można zjeść zupę z renifera za ok. 2 euro. Pyszności!

#przypał
Przypałem w Tallinie była komunikacja z hostem z CS. Umówił się z nami, po czym poszedł spać; spędziłyśmy pod jego akademikiem dobrą godzinę, mając 5% baterii w telefonie i próbując się do niego – bezskutecznie – dodzwonić. Ale w ogólnym rozliczeniu – na szczęście - okazał się bardzo sympatyczny.








#Łotwa
Prosto z Tallina udało nam się złapać polskiego tira do Rygi. Całą drogę słuchaliśmy chamskiego disco polo, za to na pauzę zatrzymaliśmy się przy pięknej plaży. Protip: kraje nadbałtyckie mają naprawdę przepiękne plaże! Czyściutkie i raczej spokojne, bo niezbyt popularne; morze tu nie jest zbyt ciepłe. Ale jeśli chodzi o widoki – warto!

Ryga jest urocza. Odrobinę przypomina Kraków, z tymi wszystkimi uliczkami wokół rynku. Przy okazji znów trafiamy na jakieś święto, chyba narodowe – w każdym razie jest scena i orkiestra. Jemy przepyszną soliankę, a na piwo trafiamy do przemiłego baru z mądrymi przekazami na ścianach.

#przypał
Przypałem w Rydze był… znów host z CS. Naprawdę sympatyczny i pomocny, jednak sprawiał wrażenie, jakby był w wiecznym transie. Gdy weszłyśmy do jego mieszkania, w oczy uderzył nas unoszący się dym, a w uszy psychodeliczna muzyka. Host był Rosjaninem; opowiadał nam dziwne historie o swojej zmarłej babci (?) i problemach z odwiedzaniem rodziny.














Zdjęcie pod tytułem Szukamy sensu i logiki

#Litwa
Droga autostopem z Rygi poszła nam raczej łatwo; w porze obiadowej byłyśmy już w Wilnie. Ze wszystkich czterech stolic odwiedzonych podczas tego wyjazdu, ta podobała mi się najmniej. Tak czy inaczej, maszerując miastem nieustannie ciśnęła nam się z Magdą na usta inwokacja; szłyśmy więc co i rusz głośno recytując: Litwo, ojczyzno moja! Do momentu, aż trzecia Magda powiedziała:

- Jeśli za chwilę ktoś do was podejdzie i obije wam ryje za tę „ojczyznę moją”, to ja się do was nie przyznaję.

Wileński protip brzmi następująco: tu taksówki są tańsze niż komunikacja publiczna. Szczególnie, gdy podróżuje się w gronie większym niż jednoosobowe.

#przypał
Litewski przypał był jednocześnie przypałowy i najsympatyczniejszy ze wszystkich. Gdy łapałyśmy stopa z okolic Mariampola w stronę Krakowa, zatrzymał się samochód, a w nim dwóch gości. Delikatnie skośne oczy, na oko powiedziałabym, że nieco mongolska uroda. Po angielsku mówił tylko jeden, za to po rosyjsku dało się z nimi całkiem zgrabnie dogadać.

- Skąd właściwie jesteście? – zapytałam. Obstawiałam po prostu Rosję; może gdzieś bardziej okolice Kazachstanu, stąd ta mongolska uroda.

- Z Tadżykistanu – odpowiedzieli.

Nieco nas zatkało, ale co to właściwie za różnica, skąd są? Bardzo sympatycznie nam się rozmawiało oraz słuchało muzyki – zarówno polskiej, jak i tadżyckiej. Miałyśmy nawet okazję porozmawiać przez telefon z jednym z ich kolegów (do dziś nie wiem, po jakiego grzyba nam go dali; chyba po prostu niesamowicie się jarali, że wzięli kogoś na stopa). W międzyczasie na stacji benzynowej miałyśmy okazję zobaczyć jak wygląda Salat.

W końcu podróże kształcą, no nie?








[78] Jak zwiedzić Wiedeń w (niecałe) dwa dni?


Pod koniec września zadzwoniła do mnie koleżanka:

- PolskiBus rzucił pulę tanich biletów i znalazłam Wiedeń z Krakowa, na dwa dni. Jedziesz?
- Ile?
- Dwie dyszki w dwie strony, w grudniu – say whaaaat?!
- Kupuj!

Choć w międzyczasie w ramach prezentu urodzinowego dostałam od wyżej wspomnianej koleżanki przewodnik po Wiedniu, przyznam, że przejrzałam go dosyć pobieżnie. Przeczyta się w autobusie – z takiego założenia wychodziłyśmy. Czyli jak zawsze: najlepszym planem jest brak planu.

Couchsurfing był łaskawy. Pierwsza odpowiedź od potencjalnego hosta okazała się być pozytywna. Pozostał jednak problem logistycznego rozplanowania wyjazdu. Kurs był nocny, toteż w Wiedniu miałyśmy być przed piątą rano, a nie uśmiechało nam się pakować się komuś do mieszkania o tak barbarzyńskiej porze. Padła więc decyzja – szukamy sympatycznego miejsca, z którego będzie można obejrzeć wschód słońca.

Wybór pada na Donauinsel. Długa, wąska wyspa na Dunaju, znajdująca się kilka stacji metra od dworca, na którym wysiadamy.
Jest taka niepisana zasada, że w ciemności wszystko wygląda groźniej. Gdy wychodzimy z budynku stacji, pierwsze wypowiedziane słowa brzmią: Może jednak jedźmy gdzie indziej…? Stoimy pod mostem  ozdobionym szpetnym graffiti. Z obu stron rosną spore krzaki, jest przeraźliwie zimno i nieprzyjemnie ciemno. Decydujemy się jednak rozejrzeć po okolicy – skoro w Internecie tyle osób poleca to miejsce, nie może być ono tak straszne jak się wydaje.

Donauinsel okazuje się jednym wielkim parkiem z licznymi placami zabaw. Kilka kilometrów później znajdujemy most z idealnym widokiem na wschód słońca.





Biorąc pod uwagę cały wyjazd, nie mamy zbyt dużo czasu na zwiedzanie. Półtora dnia to bardzo mało, biorąc dodatkowo pod uwagę niewyspanie, które bardzo nas spowalnia i spory mróz. Naprawdę spory – przez cały czas mamy na sobie po kilka warstw ubrań i non stop szczękamy zębami z zimna. Staramy się jednak zobaczyć co z w naszej mocy.

#protip
Jeśli będziecie w Wiedniu o podobnej (= zimnej) porze, polecam zainwestować w dobowy bilet na komunikację miejską. Bilet jednoprzejazdowy kosztuje aż 2,20€, podczas gdy za dobowy zapłacicie około 7€. My zastanawiałyśmy się dłuższą chwilę, jednak kiedy z bólem portfela wydałyśmy te pieniądze, szybko pogratulowałyśmy sobie rozsądku. Było tak zimno, że często wsiadałyśmy do metra tylko po to, żeby się trochę ogrzać.

Z hostem jesteśmy umówione około godziny 10, mamy więc jeszcze kilka dobrych godzin wolnego. Szukamy więc miejsca, które zawsze zapewnia ciepło, gniazdka elektryczne i darmowe wifi – Maka. W międzyczasie spotykamy na dworcu Mikołaja, od którego dostajemy coś, czym żaden student nie pogardzi – darmowe jedzenie!


Nasz host mieszka w dzielnicy położonej nieco dalej od centrum, jednak okolica bardzo nam się podoba.  Dostajemy wór rekomendacji co zobaczyć, choć wszystkie nazwy wypadają mi z głowy już po kilku minutach.





W ogólnym rozliczeniu, kręcimy się raczej w okolicach centrum. Czasem wchodzimy do randomowego kościoła (żeby się ogrzać) lub Maka (żeby się ogrzać i sprawdzić w Internecie inne ciekawe miejsca w pobliżu, gdzie można się ogrzać). W międzyczasie robimy się szalenie głodne, więc (przy okazji jednego z grzań) wpisuję w Google cheap dinner in Vienna. Znajduję całkiem sympatyczną stronę z rankingiem ponadtrzydziestu niskobudżetowych lokali, jednak momentalnie decydujemy się na ten widniejący na szczycie listy. Wiener Deewan. Pakistańska knajpa działająca na zasadzie pay as you wish. Mając w pamięci smak indyjskiego jedzenia z Pokojowej Wioski Kryszny na Woodstocku, mam cichą nadzieję, że w Pakistanie jada się podobne rzeczy. Nie rozczarowuję się ani trochę!

Do lokalu wchodzi się prosto z ulicy; jest dosyć ciasno, a ściany obklejone są gazetami. Na półkach jest mnóstwo wszystkiego – czasopisma, książki, zupełnie niepotrzebne, ale ładne graty. Przy oknie stoi malutki stół, pełniący funkcję lady, a obok drugi, dłuższy, na którym leży sterta talerzy i sztućców i mnóstwo mis z parującym jedzeniem. Dopytuję pana stojącego przy kasie na jakiej zasadzie działa to miejsce. Bierzecie talerz, nakładacie co chcecie i ile chcecie, a wychodząc płacicie tyle, ile uważacie, że warte było jedzenie.



Na stole same pyszności. Ryż z curry, gulasz z mięsem na ostro, gulasz z soczewicy (również na ostro), mnóstwo warzyw (przyrządzonych na ostro).  No i oczywiście halawa. Najadamy się po uszy, płacąc za obiad po 4 euro (co jak na studenckie warunki jest ceną raczej przeciętnie niską, jednak jak na europejskie – to tanio jak barszcz).

Po południu jedziemy zobaczyć Schönbrunn. Bardzo chcemy rzucić okiem na panoramę miasta z jakiegoś wzgórza – to miejsce wydaje się wręcz idealne.

#protip
Schönbrunn prawdopodobnie jest o niebo piękniejszy wiosną lub latem, kiedy te wszystkie misternie przystrzyżone drzewa i pięknie zaprojektowane ogrody kwitną i biją po oczach zielenią. My, będąc w grudniu, byłyśmy totalnie zachwycone przepychem, jaki panuje wokół pałacu, więc dam sobie rękę uciąć, że gdy jest ciepło i bardziej kolorowo, Schönbrunn zachwyca jeszcze bardziej.




Ty, patrz jaka brzydka rzeźba, zrobimy sobie z nią
brzydkie zdjęcie?
 

Zanim zdążymy zwiedzić ogrody przy Schönbrunn, robi się ciemno. Jesteśmy już zmęczone całym dniem i poprzedzającą go, niemal nieprzespaną, nocą. Przed powrotem do domu hosta wracamy jednak jeszcze na chwilę do centrum zobaczyć jarmarki świąteczne nocą .

Na zwiedzanie możemy poświęcić jeszcze pół następnego dnia. Mamy tylko dwa cele: park rozrywki Prater i jarmark świąteczny na Karlsplatz.

Przyznam, że nie jestem szczególną fanką parków rozrywki. Nie kręcą mnie (HEHE) karuzele; jedyne, co akceptuję, to rollercoastery. Nie nastawiamy się co prawda, że o tej porze roku jakiekolwiek rozrywki na Praterze będą czynne, jednak chcemy przejść się po tym osławionym miejscu. Prater jest znany między innymi z tego, że nie ma tu czegoś takiego jak bilet wstępu. Płaci się dopiero za konkretne atrakcje – oznacza to, że spacer między diabelskimi młynami i kolejkami górskimi jest całkowicie za darmo.



Z Prateru kierujemy się na Karlsplatz, gdzie – podobno – znajduje się jeden z ładniejszych jarmarków świątecznych w Wiedniu.


Ostatnim punktem tego dnia jest Belweder. Cóż… budynek ładny, ogrody sympatyczne, ale mieszkać tu bym raczej nie chciała.




Przed wyjazdem nasłuchałam się wielu opinii, że Wiedeń jest przepiękny i tak dalej, dalej, dalej… To prawda. Jest ładny, nawet bardzo. Jednak myślę, że nie chciałabym tu zamieszkać. Może wydaje mi się tak dlatego, że pogoda była jaka była, że chodząc po ulicach miasta byłam niewyspana i niedojedzona. A może po prostu – zupełnie obiektywnie patrząc – nie zrobił na mnie takiego wrażenia jak Praga czy Rzym. Może to te wszystkie słowa, że piękny, jedyny w swoim rodzaju, magiczny stworzyły w mojej głowie obraz Wiednia jako czegoś absolutnie niezwykłego. A może to sprawka niemieckich napisy na każdym kroku (ja wiem, że beka beką, niemiecki język wroga i tak dalej – nie mam uprzedzeń rasistowsko-historycznych. Ale po prostu gdy go słyszę lub widzę, potrafi mi to zepsuć najpiękniejsze widoki).



Nie wiem. Nie chcę wnikać. Może wrócę do Wiednia o bardziej rozsądnej i sprzyjającej porze roku niż środek zimy. Może dam sobie jeszcze jedną szansę, żeby się nim zauroczyć.