poniedziałek, 21 września 2015

[53] Dziki (prawie) zachód: wszystkie autostrady prowadzą do Rzymu

- Psia mać. O papiery się pewnie czepią, bo nie wypełniłem na dzisiaj.
Policjant wchodzi do autobusu, prosi o teczkę z dokumentami. Po chwili pokazuje na nas i pyta:
- Autostop?
Zanim zdążamy odpowiedzieć, kierowca ratuje nas mówiąc, że nie, broń Boże, autostop przecież zakazany. Jesteśmy znajomymi z jego firmy. Policjant sprawdza nasze dowody i wysiada z autobusu, pokazując kierowcy, żeby szedł za nim.
Trochę się stresujemy widząc w lusterku burzliwą dyskusję. Po paru minutach nasz kierowca biegiem wraca do autobusu.
- I co…? – nie wiemy, czy wypada pytać.
- Mandat. Zaczął od kwoty 2000 euro, bo nie wypisałem na dziś tych pieprzonych papierów. Za was też mi się dostanie.
Wysiada. Nie wiemy co będzie – policja każe nam wysiąść tutaj, na środku autostrady, a potem wlepi nam mandat za bycie na niej? Powinnyśmy zaproponować kierowcy, że dołożymy się do kary? Zanim ustalamy jedną wersję, policjant znów wchodzi do autobusu, by zrobić sobie kontrolny spacer wzdłuż siedzeń i sprawdzić, czy wszystkie zasady bezpieczeństwa zostały przestrzegane. Podczas obchodu niechcący zahacza o słomkowy kapelusz leżący na półce, który spada na ziemię. Podnosi go, uważnie ogląda i odkłada na miejsce, po czym zawraca i ponownie prosi kierowcę na zewnątrz. Kilka chwil później ten wbiega zdyszany do autobusu, a napotykając nasze pytające spojrzenia, mówi:
- Cicho. Być może właśnie kapelusze tych chińczyków ratują nam dupę. Za chwilę wam opowiem.
Wysiada. Już w ogóle nie wiemy o co chodzi; w lusterku widzimy jedynie, że obaj panowie szeroko się uśmiechają, ściskają ręce, kierowca spokojnie przyjmuje mandat, po czym wsiada do autobusu, a policjant macha nam na pożegnanie.
Okazuje się, że policjant z zamiłowania… jeździ konno. Gdy ujrzał tanie, słomkowe kapelusze, uznał, że jeden z nich na pewno świetnie dopełni jego wizerunku podczas treningów. Zaproponował więc kierowcy umowę – jeśli dostanie kapelusz, anuluje mandat 2000 euro na kwotę zaledwie… 60 euro. Tego właśnie dnia po raz pierwszy byłam świadkiem łapówkarstwa.

W każdym razie, zostaje nam tych nieszczęsnych 40 kilometrów do Rzymu. Zaczynamy zastanawiać się nad jakimś noclegiem – średnio widzi nam się spanie po raz kolejny na dworcu, tym bardziej, że nasz kierowca usilnie prosi, żebyśmy tego nie robiły, bo we włoskiej stolicy kręcą się różne podejrzane typy i bałby się, że nie będziemy bezpieczne. Agnieszka ostatkiem internetu wysyła wiadomości na couchsurfingu i szczęśliwie szybko dostaje odpowiedź od człowieka o imieniu Alessandro – niestety nie może nas przenocować, ale informuje, że o 19 jest spotkanie couchsurferów i zapewnia, że będziemy na nim mile widziane. Wychodzimy wtedy z niezbyt może chwalebnego założenia – pójdziemy na spotkanie, to może gdy ktoś nas zobaczy, dwie małe, biedne blondynki z wielkimi plecakami, to zrobi mu się na tyle przykro, że postanowi przygarnąć nas na noc.
Kierowca wysadza nas tuż koło Watykanu, a że mamy jeszcze chwilę do couchsurfingowego spotkania, decydujemy się na spokojny spacer w umówione miejsce.

Bez większego problemu trafiamy na miejsce spotkania i szybko znajdujemy się w towarzystwie. I to jakim towarzystwie! Poznajemy ludzi z totalnie różnych zakątków świata – najwięcej czasu spędzamy na rozmowie z Irańczykiem, Hindusem mieszkającym w Kalifornii, Amerykaninem, Hiszpanem i pół Szkotką – pół Włoszką, która właściwie nie jest pewna swoich korzeni, ale przez ostatni rok mieszkała na Węgrzech. Wszyscy są przesympatyczni, otwarci i szybko angażują się w szukanie dla nas noclegu. Równie szybko znajdujemy hosta – Włoch Nico deklaruje, że chętnie przygarnie nas na jedną lub dwie noce.


Właściwie większość wieczoru spędzamy siedząc na schodach przy miłej knajpce i dopiero gdy robi się późno i większość ekipy zaczyna się wykruszać, przenosimy się w bardziej kameralne miejsce nad Tybrem.

Dwa piwa później wspólnie z Nico uznajemy, że najwyższy czas iść spać. Umawiamy się z nowymi znajomymi na następny dzień i zatłoczonym autobusem jedziemy na obrzeża Rzymu.

Ranek budzi nas deszczem. Zbieramy się dosyć szybko, bo chcemy zobaczyć jak najwięcej miasta. Nico odprowadza nas kawałek w stronę centrum i idzie do pracy, a nam zostaje to, co cieszy najbardziej – dużo, dużo czasu, który możemy spędzić dokładnie tak jak chcemy, czyli na powolnej włóczędze między zabytkami, uliczkami i placykami.



W międzyczasie wpadamy na chwilę do Watykanu, ot żeby usłyszeć jak papież życzy wszystkim smacznego obiadu.

Fontanna di Trevi okazuje się być w remoncie…

…co ani trochę nie przeszkadza nam w zrobieniu sobie z nią zdjęcia.

„Ej, czy to są… płytki łazienkowe?”
 Forum Romanum

 Schody Hiszpańskie z góry
 i z dołu
 Circo Massimo
 Tybr

Chodzimy, obserwujemy, jeśli mamy ochotę, to po prostu przysiadamy i chłoniemy Rzym wszystkimi komórkami ciała. W międzyczasie jemy pyszną pizzę z małej budki przy ulicy. Tak beztrosko czas mija nam do wieczora, kiedy spotykamy się znów z couchsurferami, i kiedy znów przysiadamy na tych samych schodach, z butelką wina w ręce, mijani co chwilę przez ulicznych artystów pokazujących magiczne sztuczki. Rzym ma urok. Nie trzeba tu robić niczego odkrywczego i oryginalnego, by czuć się dobrze.

Nico opuszcza nas trochę wcześniej, tłumacząc się zmęczeniem. My dwie zostajemy w centrum chwilę dłużej.
Super wskazówka dla rzymskiego turysty brzmi: jeśli masz dojechać z miejsca A do miejsca B autobusem miejskim, upewnij się, że dokładnie wiesz na którym przystanku wysiąść. W Rzymie przystanki często mają jedną nazwę i kilka „podnazw”, nadanych od ulicy, przy której się znajdują. Tym sposobem podczas powrotu do mieszkania Nico, myli nam się zupełnie wszystko – host powiedział nam tylko tę główną nazwę przystanku, która widnieje na tabliczkach przy pięciu kolejnych mijanych zatoczkach. Wysiadamy oczywiście na złym przystanku i błądzimy przez półtora godziny między uliczkami, które wydają się dokładnie takie same. Nico nie odbiera telefonu i zaczynamy być odrobinę zrozpaczone, kiedy nagle zupełnie niechcący skręcamy w jakąś uliczkę i naszym oczom ukazuje się odpowiedni blok. Więcej szczęścia niż rozumu, jak by to powiedziała moja mama.

Rano szybko zbieramy się i pędzimy na wylotówkę, której daleko do perfekcji. Z nudów wynajdujemy za to nową grę pod tytułem „ile radiowozów widzisz”. W ciągu 40 minut łapania mija nas 5 zwykłych – policyjnych i jedni carabinieri. Na szczęście po tym czasie zatrzymuje się kierowca o imieniu Faustino, który zawozi nas na fajną stację benzynową. Tak fajną, że – jak zgodnie uznajemy – nie byłoby tragedią utknąć na niej na dłużej.
Największa i najbardziej zmutowana szysza jaką w życiu widziałam!

Niedługo po zaklimatyzowaniu się w nowym miejscu zatrzymuje się przy nas samochód. Wysiada z niego niski, łysawy, a jednocześnie trochę siwy Włoch i zaczyna do nas krzyczeć. Po włosku oczywiście, a macha przy tym rękami, jakby usiłował odgonić stado niewidzialnych os. Co drugie słowo to „orto”, zupełnie nie wiemy o co mu chodzi. Próbuję się z nim dogadać; w końcu Włoch pyta skąd jesteśmy.
- Polska.
- (po włosku) A, Polska! Znam dużo damskich imion: Paulina, Alina, Małgorzata. Moja dziewczyna jest Polką, ma na imię Małgorzata. Zadzwonię do niej.

Jakie trzeba mieć szczęście, by tak trafić?

Włoch dzwoni. Najpierw zaczyna żwawo gestykulować, pokrzykując co i rusz do telefonu, po czym podaje mi słuchawkę.
- Halo? Dzień dobry?
- Cześć, dziewczyny, słuchajcie, Paolo nie może was zabrać tam gdzie chcecie jechać, bo jedzie w innym kierunku, ale mówi, że stoicie w złym miejscu, więc podrzuci was kawałek dalej, chociaż do orto, tam więcej autostrad się krzyżuje, więc przy orto na pewno łatwiej wam będzie kogoś złapać.
- Dobrze, okej, ale co to jest to orto?!
- No zjazd z autostrady.

Pani Małgosia okazuje się bardzo miła, nawet mimo Paolo, który co chwilę wyrywa mi telefon, wtrąca swoje trzy grosze, po czym znów podaje słuchawkę i każe nam rozmawiać, przy czym co chwilę wybucha śmiechem i powtarza: „Paolo jest sympatyczny, no nie?”. Oj bardzo sympatyczny, tak samo jak jego ADHD.

Podczas drogi do zjazdu z autostrady (nie)stety siedzę z przodu, więc przypada mi zaszczyt rozmawiania z Paolo. Kiedy kończę wreszcie gadać z panią Małgosią, kierowca zabiera mi swój telefon i zaczyna przeglądać galerię zdjęć (jadąc cały czas autostradą z prędkością 140 km/h).
- Patrz, to jest Małgorzata. Leci teraz z powrotem do Warszawy. O, a to jest córka Małgorzaty, Paulina. A tu Paulina z moją córką Ericą. To jest filmik, jak Erica tańczy. Erica ma tyle lat co Paulina, siedemnaście. A wiesz co, masz ładne włosy, rasta rasta. Paolo też ma włosy, ale trochę mało. Też ładne, prawda?
I tak przez 20 minut.
Wysiadając na stacji dostajemy od Paolo – który widocznie bardzo przejął się naszym losem – karteczkę, z którą każe podchodzić nam do kolejnych kierowców.
Jedziemy do Florencji, czy mogłybyśmy prosić o podwózkę?

Na szczęście nie jest to konieczne, bo szybko zatrzymuje się nam ciężarówka ze starszym panem za kierownicą. Pan nie rozumie ani trochę angielskiego, więc po włosku próbuję wytłumaczyć mu, że jedziemy w stronę Florencji i chciałybyśmy wysiąść na kolejnej stacji. Bez słowa wysiada, wrzuca nasze plecaki do naczepy i otwiera drzwi ze strony pasażera. Miejsca jest tam dokładnie na półtora osoby, więc trochę się ciśniemy, ale szybko okazuje się, że mimo szczerych chęci obserwowania drogi przegrywamy walkę ze snem. Po kilkunastu minutach jechania w kompletnej ciszy, w półśnie, nasz kierowca zjeżdża na stację benzynową. Jesteśmy pewne, że to już czas wysiadać, więc zrywamy się, na co Włoch pokazuje ręką, żebyśmy siedziały, po czym wysiada, bez słowa otwiera nasze drzwi i ustawia nasz fotel w bardziej leżącej pozycji. Traktujemy to jako oficjalne pozwolenie na przespanie drogi, więc dziękujemy i wracamy do krainy snów.

Kilkadziesiąt kilometrów później wysiadamy na stacji benzynowej i już chcemy żegnać się z naszym kierowcą, jednak on mówi, że zaprasza nas na kawę, a że odmówić nie wypada… Kiedy chwilę później już naprawdę chcemy się pożegnać, dostajemy w prezencie niemieckie piwo i wielkie, soczyste i pachnące limonki, które kierowca wiezie właśnie do domu prosto z Sycylii!

Następny stop przychodzi (a raczej przyjeżdża) szybko. Zatrzymuje się młody gość o imieniu Alessandro, który jedzie do Pizy. Czy chcemy jechać do Pizy? No w sumie czemu nie.
Alessandro wysadza nas blisko wieży, więc pędzimy ją zobaczyć. Znów łapiemy nastrój z Wenecji, czyli skrajne zafascynowanie i podekscytowanie.


Zawsze chciałam sprawdzić, czy pozujący
do zdjęcia z wieżą ludzie naprawdę tak
głupio wyglądają. 

Marzy nam się w końcu znalezienie fajnego noclegu na plaży, a wiemy, że z Pizy na wybrzeże jest jedynie jakieś 10 kilometrów. Siadamy w związku z tym na trawiastej wysepce na środku skrzyżowania i machamy kciukami. Jest jednak zbyt ciemno by ktokolwiek nas zauważył, więc ruszamy na obchód miasta w poszukiwaniu sensownego miejsca na nocleg.

Piza nie jest specjalnie piękna. Właściwie wystarczy zobaczyć wieżę i może przejść się wzdłuż rzeki, żeby zobaczyć ładne, kolorowe kamieniczki, by móc powiedzieć, że zwiedziło się miasto. A już na pewno Piza nie jest miejscem dobrym na nocleg na dziko. Po blisko dwóch godzinach błądzenia trafiamy w końcu na ślepą uliczkę. Po jednej stronie są jakieś bloki, po drugiej plac zabaw, a na nim niezbyt zachęcająco wyglądające i zarośnięte ruiny jakiegoś budynku. Idealne miejsce na rozbicie namiotu! Wprawdzie okolica nie jest najprzyjemniejsza, ale bierzemy sobie za punkt honoru przeżyć do rana.

No i znowu nam się udaje.


cdn.

piątek, 18 września 2015

[52] Kraina Lodu - w poszukiwaniu Trolli

Dlaczego, kiedy i po co tak daleko?

Stara ludowa prawda głosi, że największą radość sprawiają bilety lotnicze zakupione bez głębszego namysłu.
Druga mądrość mówi, że jak się chce, to wszystko się da.

Dlatego właśnie początkiem września, na skutek niezastanawiania się  i chęci, w cztery osoby zakupiliśmy bilety na Islandię na termin 26.10 - 2.11.
Dopiero po fakcie zaczęliśmy się zastanawiać jak zorganizować całość tak, by w ciągu tygodnia zobaczyć jak najwięcej. Postanowiliśmy wynająć na miejscu samochód, który na tych kilka dni stanie się naszym łóżkiem, kuchnią, rupieciarnią i najlepszym kumplem.
Naszym głównym z najgłówniejszych celem jest oczywiście złapanie za ogon zorzy polarnej (no, i nocleg we wraku samolotu, i przytulenie owcy, i ulepienie bałwana pod lodowcem, i…), a że szczęście w życiu mamy, liczymy, że uda nam się spełnić to marzenie.

Przechodząc do rzeczy – jesteśmy studentami, a jak powszechnie wiadomo, student wszystkim przehandluje, wszystko wypije i wszystko co jest za darmo przygarnie. Umie też całkiem nieźle kombinować. W związku z powyższym wpadliśmy na szatański plan poszukania patronów oraz sponsorów naszego islandzkiego projektu. 
Wciąż czekamy na odzew kilku firm oraz organizacji, a póki co swoją stuprocentową pomoc potwierdzili:

- Zielony Maluch

- Klub herbaciany „Nie lubię poniedziałków”

- projekt literacki "Rusz książką"

- Gildia Wędrówców


Jeśli masz własną działalność i ochotę, żeby w jakiś sposób nas wspomóc – czekamy na kontakt!

Jeśli znajomy Twojego znajomego brata wujka psa sąsiada ma ciotkę, która prowadzi firmę i chciałaby nam pomóc – również czekamy na kontakt! :)

Jeśli nie obracasz się wśród ludzi biznesu, ale mimo wszystko chcesz zwiększyć nasze szanse na owocny wyjazd na Islandię – wystarczy, że udostępnisz ten post znajomym, którzy mogą przyczynić się do rozwoju wyprawy. Będziemy wdzięczni za każdy krok!

Z naszej strony możemy zaoferować:
- zdjęcia
- więcej zdjęć
-głupawe filmiki o charakterze reklamowym (albo po prostu głupkowatym, wedle życzenia)
- profesjonalne testy i recenzje sprzętu/rzeczy/jedzenia (a jemy prawie wszystko!)
- teksty, opisy i relacje (lub jak kto woli to nazwać: artykuły)
- późniejsze opowieści, prezentacje i w ogóle kupę śmiechu!

Działamy w imię zasady „im bardziej oryginalny i ciekawy pomysł na współpracę, tym chętniej się w niego zaangażujemy”.

Pamiętaj – kto pomaga, ten jest super i karma zawsze do niego wraca. A przecież chcesz być super, prawda? :)


Kontakt mailowy: magdanielena.f@gmail.com

niedziela, 6 września 2015

[51] Dziki (prawie) zachód: o kradzieży, policji i kotletach

- Do Włoch. Jadę do Włoch.
- To rozumiem, że możemy z tobą?
- Zrobię porządek z tyłu i wskakujcie.
Tak poznajemy Pablo: pół Włocha – pół Hiszpana, mieszkającego do 18. roku życia w Ekwadorze. Jeden strzał przez całą Słowenię – los chyba postanowił wynagrodzić nam węgierskiego pecha. Mimo że Pablo jedzie do Verony, decydujemy się wysiąść pod Wenecją. Ku naszej uciesze jest tam duża stacja benzynowa, a na niej oczywiście polscy kierowcy tirów. Idziemy na krótki rekonesans z nadzieją, że któryś z nich jeszcze dziś jedzie dalej, jednak na marne.
- My już dzisiaj stoimy, ale do Wenecji blisko, z buta jakieś 40 minut. Musicie tylko przejść o tam przez ogrodzenie, a potem przez takie krzaki wzdłuż pola kukurydzy, a jak droga się skończy to będzie wiadukt, potem znów przez pola pod lasem i już będziecie w Mestre, a z Mestre jeździ autobus do Wenecji, tej na wodzie. Może wam się jeszcze dziś poszczęści.
droga do Mestre

Jeśli kiedykolwiek byłeś w dupie, a potem magicznym sposobem szczęście zaczęło sprzyjać ci aż podejrzanie za bardzo, na pewno znasz stan, który teraz opiszę. Stan, w którym nie obchodzi cię fakt, że twoje położenie właściwie nie jest tak idealne jak mogłoby się wydawać – cieszysz się po prostu, że cokolwiek się zmieniło, że jesteś w innym miejscu; zupełnie nie szkodzi, że wciąż nie masz gdzie spać, żar leje się z nieba mimo nie najwcześniejszej godziny i okrutnie chce ci się pić, a na kolejnych kilka kilometrów marszu polem kukurydzy z 15 kilogramami na plecach zostało ci ledwie pół butelki wody. Nasza rozmowa przez dłuższy czas ogranicza się do
- Kurde Aga, jesteśmy we Włoszech!
- Wiem, czaisz? Jesteśmy pod Wenecją, a byłyśmy w dupie!
- WE WŁOSZECH!!!
Jestem pewna, że wtedy gdzieś wysoko nad naszymi głowami wisiał komiksowy dymek o treści: one jeszcze nie wiedzą…

Docieramy do Mestre – „lądowej” części Wenecji, gdzie wsiadamy w autobus jadący do części właściwej, czyli tej mokrej, romantycznej i podobno śmierdzącej.


Jest ukrop. Jak okaże się dwa tygodnie później, jest do chyba najgorętsza noc jaka nas spotkała. Temperatura nie schodzi poniżej 28 stopni, za to z nas po godzinie dreptania w kółko wąskimi uliczkami schodzi zapał i adrenalina. Mam wrażenie, że kręcimy się wciąż w tym samym miejscu, każdy róg i mostek wygląda dla mnie identycznie. Robi się lepiej w momencie, kiedy spełniamy żądanie żołądków o uzupełnienie kalorii , po czym podejmujemy męską decyzję – skoro teraz, w nocy (a jest już około 24) jest tak niesamowicie gorąco, to w ciągu dnia będzie jeszcze gorzej, nie wspominając już o ilości turystów. Zwiedzimy ile damy radę teraz, a na rano zostawimy sobie plac Świętego Marka i ruszamy w dalszą drogę.

Zwiedzanie kończy się początkowo podświadomym, a później uporczywym szukaniem odpowiedniej miejscówki na spanie. Ciężko jednak cokolwiek zdziałać w mieście, gdzie występuje prawie jedynie beton i woda. Krzaczasty i sympatycznie wyglądający park okazuje się być zamkniętym, a przytulny kącik pod mostem został już wcześniej zajęty przez bezdomnych. Cóż zrobić, trzeba wrócić do korzeni – dworzec. Zamknięty, ale przed nim śpi mnóstwo ludzi z walizkami i plecakami, więc chcemy zlać się z tłumem i przespać chociaż kilka godzin. Na siłę wchodzimy do śpiworów, choć przy takiej temperaturze nie jest to najłatwiejsza rzecz na świecie, jednak ze względu na nerki z dokumentami i kasą nie chcemy ryzykować. Zasypiamy momentalnie.
Jakieś 1,5 godziny później budzi nas głos ochroniarza, prawdopodobnie krzyczącego, że musimy stąd iść. Budzi w ten sposób wszystkich koczujących. Nam natomiast rzuca się w oczy, że bardzo blisko, właściwie ramię w ramię obok nas leży i śpi facet, a pod tyłkiem ma cały stosik naszych rzetelnie noszonych przy plecaku… kartonów. Z powodzeniem mógł okraść nas z czegoś bardziej użytecznego – prawdopodobnie byśmy tego nie zauważyły. No ale z dwojga złego…
Dosypiamy jeszcze godzinę w dworcowej poczekalni, bierzemy porządny prysznic w dworcowych umywalkach i po solidnym śniadaniu bierzemy się ponownie za zwiedzanie.


Po pierwsze: Wenecja jest naprawdę mocno przepełniona turystami.
Po drugiej: wcale nie śmierdzi aż tak bardzo.

Warto ją zobaczyć. Zgubić się w wąskich uliczkach, w których czasem miałyśmy problem zmieścić na szerokość plecaki. Wwąchać się w zapach świeżej kawy parzonej na każdym rogu i poobserwować ludzi przysiadających w małych kawiarenkach z filiżanką i gazetą, sprawiających wrażenie, jakby nigdzie się nie spieszyli. Turyści pędzą, z punktu A do punktu B, a dla tubylców czas każdego ranka na chwilę się zatrzymuje.



 moje ulubione - pies Kapitan!


Po jakichś dwóch godzinach mamy dość upału, hałasu, ludzi i wszystkiego. Niespiesznie łapiemy autobus z powrotem do Mestre, gdzie mamy naprawdę szczere chęci znaleźć sklep – jedzenie powoli nam się kończy. Jednak będąc we Włoszech trzeba pamiętać, że sjesta rzecz święta. Siadamy więc w cieniu jakiegoś budynku, na samym środku chodnika i jemy obiad w postaci marnych resztek bagietki i konserwy sprzed dwóch dni. Gdy kończy nam się cień (wspominałam już, że cienie we Włoszech strasznie szybko uciekają?), szukamy drogi powrotnej przez pole kukurydzy na naszą stację benzynową.

Spotykamy na niej zaledwie jedną polską ciężarówkę. Zagadujemy i niestety dowiadujemy się, że kierowca stoi już prawie dobę czekając na załadunek – jeśli do 16 nie dostanie zlecenia, pojedzie najwcześniej następnego dnia. Postanawiamy więc czekać na kolejne tiry, jako że ruch osobówek na stacji nie jest szczególnie duży. Siadamy w cieniu i nawet nie zauważamy kiedy mijają kolejne godziny. Parę minut po 16 przychodzi do nas kierowca, z którym rozmawiałyśmy wcześniej.
- I co dziewczyny, nic nie jedzie?
- No nie jedzie.
- Czyli co, pijemy piwo? A tak w ogóle to Robert jestem.
Jak trzeba pić to co poradzić. Zmieniamy nasz cień na cień robiony przez ciężarówkę Roberta i na miłych rozmowach mija nam całe popołudnie. Wieczorem całkowicie bezpardonowo rozbijamy namiot na trawie tuż za samochodem i jak padamy, tak śpimy niemal 10 godzin.

nasz nocleg na stacji i ja-modelka
Rano wcale nie jest lepiej. Ruch na stacji jest prawie żaden. Robert podaje nas na CB średnio co 10 minut, a my w międzyczasie machamy kartką, plotkujemy, jemy we trójkę chyba najpyszniejszego na świecie arbuza, znów plotkujemy, bijemy się z upierdliwymi i wszędobylskimi mrówkami i liczymy ugryzienia po komarach. Po jakichś 7 godzinach takiego bezczynnego wegetowania na stacji pojawia się dwójka węgierskich autostopowiczów, dwóch chłopaków. Zagadują, przysiadają się i o ile przez pierwszych kilka minut jest całkiem miło, tak przestaje być w momencie, kiedy na dobre rozsiadają się obok nas i próbują łapać stopa. Tuż obok nas. Ciężko przychodzi im łapanie aluzji – rozumieją, że powinni sobie pójść dopiero, gdy mówimy im to wprost.
Robert wciąż co parę minut podaje nas na CB. Robi się po 16, kiedy nagle słyszymy wołanie:
- Dziewczyny! Odezwał się chłopak na radiu, jedzie pod Bolonię, może tu zjechać i was zabrać. Chcecie?
Po dobie spędzonej na stacji chcemy gdziekolwiek.

Na tej stacji pod Wenecją (która jak później się okazało, była zupełnie nie z tej strony, w którą chciałyśmy docelowo jechać) ma miejsce początek kolejnej historii pod hasłem „poznaj dobroć polskich tirowców – zaprzyjaźnij się z nimi, a na pewno nie zginiesz”. Z Michałem faktycznie docieramy pod Bolonię. Na nasze nieszczęście, jest piątek wieczorem, a w okresie wakacyjnym we Włoszech tiry mają zakaz jeżdżenia w weekendy; wyjątkiem są chłodnie. No ale Michał niestety przewozi meble.
- Ale nie martwcie się, może uda wam się coś złapać rano, a jak nie to też nie zginiecie, weekend na parkingu to fajna rzecz, chłopaki się pewnie zaraz zjadą, obiad zrobimy, lubicie schabowe, no nie? Ogórki kiszone też mam, dobre, domowe.
Chwilę później faktycznie zjeżdżają się kolejne ciężarówki. Obok nas staje Paweł, a chwilę później do towarzystwa dołącza Kamil. Natomiast Michał faktycznie wyciąga z lodówki ziemniaki, ogromne kawałki schabu na kotlety i ogórki.

po lewej Paweł i jego ciężarówka, po prawej Michał
ze swoją, na dole ja z kotletami

Gdyby ktoś wcześniej tego dnia – lub wcześniej kiedykolwiek – powiedział mi, że będę kiedyś obierać ziemniaki i panierować kotlety na środku parkingu przy stacji benzynowej, między dwoma tirami, i że ten niedosolony obiad będzie jednym z pyszniejszych, śmiałabym się głośno i długo.
Na stacji pod Wenecją wspominany wcześniej ciąg alkoholowy w postaci darowizn od nieznajomych kontynuował Robert, natomiast tutaj dostajemy najpierw piwo od Michała, a później wino od Kamila. Wino, które jest najlepszym musującym, owocowym i tanim smakiem jakiego próbowałam kiedykolwiek.

Rozmawiamy pół nocy, śmiejemy się do łez. Po północy na parkingu zaczyna brzmieć głośny rechot – dziesiątki małych żab skaczą na każdym możliwym kawałku trawy wokół. Początkowo planujemy rozbić namiot na betonie między samochodami naszych kolegów, jednak w związku z chodzącą gdzieś wokół burzą, decydujemy się spać w pustej naczepie Pawła.

A rano szóstego dnia Magda z Agnieszką biorą w końcu prawdziwy, normalny prysznic!

Żegnamy się z tirowcami i siadamy przy wyjeździe ze stacji. Całkiem szybko udaje nam się złapać pana jadącego do Rimini, jednak decydujemy się wysiąść wcześniej, za Bolonią. Uparcie próbujemy kierować się w stronę Francji, ale mimo że wiele aut się zatrzymuje, nikt nie jedzie w naszym kierunku. W końcu uzgadniamy, że może niegłupią opcją jest jechać do Rimini – średnio co drugi kierowca udaje się właśnie tam. Dosłownie chwilę po podjęciu decyzji zauważam autokar na polskich numerach. Machamy flagą jak porąbane, a kierowca patrzy na nas, robi oczy jak pięć złotych i żegna się, po czym zatrzymuje. Biegnę.
- Dzień dobry!
- Dzień dobry, dziewczyny, na miłość Boską, co was tu, gdzie, tak daleko…
- No tak wyszło, a dokąd pan jedzie?
- Jadę po chińczyków. Do Rzymu.
Patrzę na Agnieszkę. Bez słowa wsiadamy.
Do Rzymu mamy 400 kilometrów. Przez pierwszych 150 żywo rozmawiamy, jednak później sen bierze górę. Budzimy się jakieś półtora godziny później.
Widoki robią się coraz piękniejsze. Wokół góry usiane małymi domkami oraz malownicze mosty. Dojeżdżamy do bramek zjazdowych na autostradzie; jesteśmy coraz bardziej podekscytowane, bo do Rzymu zostało 40 kilometrów! Kierowca wkłada do automatu bilet, szlaban się otwiera, przejeżdżamy na drugą stronę i…

Zatrzymuje nas policja.


cdn.

Krótka wskazówka jak uciąć wszystkich możliwych na zdjęciu,
czyli nieudolne selfie zrobione przez Michała.