sobota, 9 sierpnia 2014

[7] balkantrip cz.2: Serbia


Przekroczywszy granicę rumuńsko-serbską pieszo (zburzę stereotyp burkliwego celnika – my akurat trafiliśmy na bardzo miłych) ogarnęła nas wprawdzie radość, ale po chwili bezskutecznych prób złapania jakiegokolwiek samochodu skutecznie wyparowała. Dlatego gdy tylko zauważyliśmy zwalniający samochód, pobiegliśmy do niego bez chwili zawahania. Kierowcą był stary Serb, który obiecał zawieźć nas do miasta Vrsac, znajdującego się co prawda niedaleko, jednak – jak już wielokrotnie powtarzałam – gdy decydujesz się na podróż autostopem, każdy kilometr zbliżający cię do celu jest na wagę złota i nie należy zbyt często wybrzydzać. Dogadanie się z kierowcą nie było najłatwiejszą rzeczą, jednak zrozumieliśmy intencje mężczyzny – usilnie próbował nam wmówić, że koniecznie musimy udać się na autobus. Zawiózł nas na dworzec we Vrsacu, a kiedy wysiedliśmy z samochodu, usiadł na siedzeniu przy otwartych drzwiach i bacznie obserwował czy słuchamy jego rady i idziemy kupić bilet. Z jednej strony było to bardzo miłe, bo szczerze chciał nam pomóc, jednak ani trochę nie docierało do niego, że zwiedzanie Serbii autobusem nie jest naszym wymarzonym celem.
Stanęliśmy w zatoczce przy pierwszym skrzyżowaniu z drogowskazem na Belgrad. Po paru minutach zatrzymał się dostawczak, z którego wysiadło dwóch panów tłumaczących, że stoimy w złym miejscu i najlepiej będzie jeśli udamy się na drugi koniec miasta. Za ich radą zaczęliśmy zbierać z ziemi plecaki; zanim zdążyliśmy to zrobić, zaczepiły nas kolejne dwie osoby potwierdzając informację o innej, lepszej wylotówce. To był dobry początek gorszych chwil: ludzie w Serbii są ogromnie pomocni. Właściwie najbardziej ze wszystkich mieszkańców zwiedzonych podczas podróży krajów. Zarówno nam jak i Zuzie i Sebie niejednokrotnie zdarzyła się sytuacja, gdy kierowca zatrzymywał się na środku ulicy robiąc wielki korek, by tylko pomóc.
Po około godzinie i kilkunastu rozmowach z przechodniami dotarliśmy na miejsce, gdzie rzekomo miało nam się dobrze łapać. Niestety, w ostatecznym rozliczeniu Vrsac i ogólnie stopowanie w Serbii wspominam kiepsko: spędziliśmy machając ręką jakieś 4-5 godzin, moknąc i marznąc w międzyczasie w porządnej ulewie. Bezskutecznie. Nic nie dały kartki, kciuki, błagalne spojrzenia i urocze uśmiechy. Kierowcy praktycznie na nas nie reagowali. Przenieśliśmy się na stację kilka kilometrów dalej i tam po kilkunastu minutach zatrzymał się samochód. Z przodu kierowca i pasażer, a na siedzeniach z tyłu dwóch cyganów.

- Dzień dobry, gdzie pan jedzie?
- A gdzie musicie się dostać?
- Do Belgradu.
- No to wsiadajcie.
- Ale nas jest dwójka, a z tyłu tylko jedno miejsce, nie zmieścimy się, więc dziękujemy…
- Nic nie szkodzi, wsiadajcie.

Wsiedliśmy. A raczej Paweł wsiadł; mi w udziale przypadła dziwna pozycja przypominająca leżenie bokiem na drzwiach z nienaturalnie wygiętymi nogami. Na szczęście po kilku kilometrach wszyscy pasażerowie wysiedli i została tylko nasza dwójka z kierowcą, który z uśmiechem odwrócił się i oznajmił, że zawiezie nas do Belgradu… za 20 €. Pawłowi przytrafiła się już wcześniej podobna sytuacja w Rumunii: w krajach południowych ludzie często dorabiają kursując między miastami jako niezarejestrowane oficjalnie taksówki. Po niemal całym dniu stania byliśmy na tyle zdesperowani i zmęczeni Serbią, że bez dłuższego namysłu zgodziliśmy się na proponowany układ.
Prawie całą drogę do Belgradu spaliśmy, więc po wyjściu z samochodu trzeźwe myślenie nie szło nam najlepiej. Gdy tak staliśmy na chodniku z plecakami i trzema mapami w dłoniach, zaczepił nas typowy serbski pijaczyna spod sklepu, który nawet całkiem dobrze posługiwał się angielskim. Podczas gdy usiłował zabawić nas rozmową, usłyszeliśmy trąbienie. Odwróciłam się i zobaczyłam, że na środku drogi – owszem, normalnej głównej drogi w stolicy, na samym środku pasa – zatrzymał się samochód, a w nim starszy pan. Przyjaznym gestem pokazał, żebym podeszła do samochodu i uchylił okno.

- Dzień dobry, czy potrzebujecie może pomocy?
- Dzień dobry. Chcielibyśmy dostać się na wylotówkę w stronę Prijepolje.

Za samochodem ustawiły się kolejne 3, słychać pojedyncze trąbienie.

- A nie chcecie iść na autobus?
- Nie bardzo, chcemy dotrzeć do Czarnogóry autostopem.

Kolejnych kilka samochodów w korku, ciągłe trąbienie. Starszy pan włączył światła awaryjne i zupełnie się tym nie przejmuje, tylko spokojnie tłumaczy mi w jaki tramwaj musimy wsiąść, by znaleźć wylotówkę.
Jak się okazało, jego instrukcję trzeba było pomnożyć razy czternaście i dodać do tego znaczny stopień trudności. Belgrad jest OGROMNY. Właściwie przypomina trochę Warszawę, choć na mnie sprawił o wiele lepsze wrażenie niż nasza stolica. W drodze na przystanek zapytaliśmy jeszcze kilkunastu osób o drogę, usłyszeliśmy kilka różnych wersji. Czekając na autobus miejski podeszłam do jeszcze jednego chłopaka.

- Cześć, potrzebuję dostać się na wylotówkę w stronę Prijepolje, powiesz mi w jaki autobus muszę wsiąść i gdzie wysiąść?
- O kurczę… To trudne pytanie. Na wylotówkę… A gdzie jedziesz?
- Do Czarnogóry. Jeden facet powiedział, ze muszę wysiąść przed mostem, ale nie wiem czy miał rację.
- Przed mostem, hm… Dlaczego nie pójdziesz na dworzec autobusowy.
- Bo chcę jechać autostopem. To jak z tą wylotówką?
- A skąd jesteś?
- Z Polski.
- Z Polski, łaaaaaaaaał, ale super!
(…)
I tak mniej więcej wyglądał dialog. Nie dowiedziałam się kompletnie niczego, bo mój rozmówca z każdym pytaniem zmieniał wątek, dopytywał, zagadywał. Gdy w końcu podsunęłam mu mapę pod sam nos i zapytałam czy ta droga jest tą, której szukam, chłopak przyjrzał się, zmrużył oczy, uśmiechnął od ucha do ucha i powiedział:
- Oh, I can’t see it… You know, sorry but I’m a bit drunk.

Było pozamiatane. Jednak cała ta abstrakcyjna rozmowa wywołała uśmiech na mojej twarzy.
Wspominałam już, że Belgrad jest ogromny? Nie mam zielonego pojęcia jak mieszkańcy są w stanie odnaleźć się w tym mieście. Wsiadaliśmy do kolejnych autobusów chyba 3 razy, za każdym razem wydawało nam się, że miejsce w którym wysiadamy to już na pewno ostateczna wylotówka. Wtedy osoba zaczepiona na ulicy uświadamiała nas, że do tej właściwej, ale tej już naprawdę ostatecznie prawdziwej wylotówki jeszcze 8 km i 10 przystanków autobusem. W końcu zrobiło się ciemno, zaczęło kropić, a później porządnie padać i uznaliśmy, że nawet jeśli dostalibyśmy się na obrzeża, to próba złapania czegoś jest bez sensu i lepiej poczekać do rana.
Jeśli kiedykolwiek wpadniecie na pomysł zgubienia się w Belgradzie, polecam na to porę nocną. Bez cienia ironii! Belgrad nocą jest bardzo ładny, warto przejść się wzdłuż Dunaju, gdzie tętni życie, rodziny spacerują, młodzi (i nie tylko) jeżdżą na rowerach, rolkach, biegają czy po prostu siedzą i rozmawiają. Powietrze przeszywają śmiechy pomieszane szumem ulicy. Bardzo przyjemna atmosfera.

Pozostała nam do ogarnięcia kwestia noclegu. Bądź co bądź, znalezienie miejscówki na rozbicie namiotu w centrum miasta nie należy do najprostszych wyzwań. Pytaliśmy o radę wielu osób (w tym dwóch starszych pań, które ani trochę nie rozumiały angielskiego, więc dogadaliśmy się z nimi mówiąc po polsku, a one wytłumaczyły nam wszystko po serbsku), w końcu jakieś dziewczyny zasugerowały nam tani hostel znajdujący się kilka przystanków dalej. Udaliśmy się tam, a na miejscu z jednej strony drogi krzaki, z drugiej kilka budynków. (tak, wreszcie to wyglądało jak ta najostatniejsza super najlepsza i ostateczna wylotówka!) Wciąż żyjąc zasadą, że koniec języka za przewodnika, podeszliśmy do dwóch chłopaków siedzących na przystanku z pytaniem, gdzie w pobliżu znajdziemy nocleg. Jeden z nich wyglądał na sympatycznego, a drugi na totalnego, prawdziwie stereotypowego dresa. Dali nam wskazówki, przeszliśmy na drugą stronę i po chwili wahania skręciliśmy w boczną dróżkę. Usłyszeliśmy wołanie z drugiej strony ulicy i ujrzeliśmy dresa machającego swojemu koledze i biegnącego w naszą stronę. Oczywiście obraliśmy zły kierunek i nasz nowy kolega postanowił nam pomóc. Kolejna lekcja brzmi: nigdy nie osądzaj ludzi myśląc stereotypami! Dres okazał się bardzo otwartym i życzliwym gościem; zamiast poczekać na swój ostatni tego dnia autobus do domu, postanowił nam pomóc i chodził z nami nocą w deszczu po Belgradzie, zagadując ulicznych przechodniów z pytaniem o tani hostel dla nas. Kiedy kolejne lokum okazało się być zamknięte, a pora zrobiła się naprawdę późna, dres na poważnie zaczął się martwić.

- Dziękujemy ci bardzo za pomoc, ale wiesz, jest już późno, może lepiej idź do domu, żebyś złapał jeszcze jakiś autobus. Już wystarczająco nam pomogłeś.
- A gdzie będziecie spać?
- Coś wymyślimy, może… Albo po prostu nie będziemy spać.
- Zwariowaliście? Nie mogę was zostawić, nie macie gdzie spać ani co ze sobą zrobić. Nie pójdę dopóki nie zorganizuję wam noclegu.

Na szczęście chwilę później znaleźliśmy hostel. Dres dogadał się z recepcjonistą i już pół godziny później smacznie spaliśmy.
Następnego dnia już o 7 rano staliśmy machając kciukiem. Po blisko godzinie bez rezultatów wspólnie podjęliśmy męską decyzję o zainwestowaniu w bilet na pociąg, który miał zawieźć nas pod granicę z Czarnogórą. Musieliśmy więc znów przebić się przez wielki Belgrad do centrum, gdzie znajdował się dworzec. W autobusie pasażerowie uspokoili, że uprzedzą nas gdzie powinniśmy wysiąść, toteż jechaliśmy spokojnie i bezstresowo do czasu, gdy przed nami nie pojawił się nagle charakterystyczny pan w koszuli z plakietką na szyi, po którego wejściu do komunikacji miejskiej blokowane są kasowniki.
Przed opisaniem rozwoju sytuacji warto wspomnieć jak wygląda sprawa z biletami miejskimi w Serbii. Kupuje się tam specjalną kartę, która jest niemal odpowiednikiem czegoś w stylu karty miejskiej w Polsce. Kartę na bieżąco doładowuje się biletami na pojedyncze przejazdy. Poprzedniego dnia nabiliśmy na nią dwa przejazdy, które wykorzystaliśmy. Tego dnia rano w pobliżu przystanku nie znaleźliśmy kiosku, w związku z czym ustaliliśmy, że na pewno nie będzie kontroli. Cóż, znów sprawdziło się Prawo Murphy’ego.
Kanar stanął przed Pawłem i zaczął mówić do niego po serbsku. Paweł spojrzał na mnie.

- Co mam robić?
- Daj mu kartę, coś wymyślimy.

Mężczyzna przyłożył kartę do czytnika, po czym – jak mniemam – powiedział, że nie ma na niej wbitego przejazdu.

- Przepraszam, nie rozumiem, nie jesteśmy stąd, kupiliśmy tylko kartę, nie wiedzieliśmy, że trzeba coś dokupić, nie mówimy po serbsku, jesteśmy z Polski.

Kanar powiedział coś w stylu „aaa, to nic nie szkodzi, nie martwcie się”, machnął ręką, po czym oddał nam kartę i poszedł dalej. Powie mi ktoś, że to nieprawda, że głupi ma zawsze szczęście?
Nie będę nawet wspominać, że w czasie marszu na dworzec znów zaczepiło nas kilkoro przechodniów z chęcią pomocy. Jedna kobieta podczas rozmowy wyciągnęła jointa i zapytała czy chcemy z nią zajarać. Gdy odmówiliśmy, powiedziała „welcome to Serbia” i poszła do pracy. Zero stresu.
Okazało się, że najbliższy pociąg w stronę Czarnogóry jest dopiero o 18, ale za chwilę miał jechać autobus do Prijepolje. Przy wsiadaniu kolejna różnica kulturowa – w serbskich autobusach kursowych istnieje ktoś taki jak bagażowy, który pobiera opłaty: za każdą torbę podaną do bagażnika trzeba było zapłacić 50 dinarów (czyli na oko jakieś 1,50 zł).
Nie będę streszczać mijającej drogi, gdyż całe 6 godzin przespałam. Za to wspomnę o wrażeniu, które odniosłam, a mianowicie: w Serbii jest kultywowana tradycyjna muzyka. Bardzo dużo typowo bałkańskich rytmów można usłyszeć w radio. Słuchają ich kierowcy, ekspedienci, młodzi i starzy.

Wysiedliśmy w Prijepolje bardzo wyspani i radośni do czasu, gdy okazało się, że Paweł został namiot w autobusie, który już odjechał. Trzeci dzień podróży i już bez mobilnej miejscówki do spania – not bad. Stanęliśmy na stacji benzynowej, gdzie znów spędziliśmy dobre 1,5 godziny, rozmawiając w międzyczasie z miłym gościem, który w barze obok pił z kolegami i w trakcie wyszedł sobie z nami posiedzieć. Poradził, byśmy przenieśli się kawałek dalej do zatoczki. I faktycznie – tam szybko zatrzymał się starszy Serb, który wspomniał, że jedzie tylko kawałek w naszą stronę. Rozmowy prowadziliśmy trochę po polsku, trochę po serbsku, jednak całkiem zrozumiale. Do dziś nie wiem, czy kierowca nadrobił drogi, by zawieźć nas do granicy, czy jednak przypomniało mu się, że tam jedzie. Jakkolwiek było – wreszcie dotarliśmy do upragnionej Czarnogóry! Właściwie już od Belgradu każdy kilometr na południe to widoki na coraz wyższe góry, coraz to bardziej zapierające dech w piersiach, niemal wiszące skały. Żałuję, że przespałam taki kawał drogi (przez co zresztą mam naprawdę niewiele zdjęć z Serbii), bo krajobrazy z pewnością były cudowne. Chociaż z drugiej strony bardzo dobrze się stało, że wreszcie byłam wyspana: po wjeździe do Czarnogóry znów ogarnęła nas szaleńcza euforia i byliśmy pewni, że teraz już będzie z górki. Nie wiedzieliśmy jeszcze jakie atrakcje czekają nas w ciągu najbliższych godzin…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz